Marzenia się spełniają!
01:56
Czy Twoje marzenia się spełniają? Oczywiście nie wszystkie, ale chociaż niektóre… Wierze, że tak jest, bo bez tej wiary życie byłoby znacznie trudniejsze. Poza tym, mam kilka swoich marzeń, które się spełniły, dlatego nie mam powodu w nie wątpić.
Jedno z nich stało się wielką przygoda mojego życia, bo jak inaczej nazwać tę historię? Znają ją wszyscy moi znajomi, bo opowiadałam ją chyba z tysiąc razy. Wybaczcie jednak, to dla mnie naprawdę ważne.
Kilka lat temu mąż zabrał mnie do Pragi na koncert swego, gitarowego boga - Steve Lukather'a. Był to koncert promujący jego solową płytę. Nie byłam wtedy fanką zespołu TOTO, który mój mąż uwielbiał od dawna, ale muzyka Lukather'a i jego bandu do mnie trafiała. Mąż opowiadał mi też o członkach tego zespołu. Ciekawi byliśmy szczególnie tego, jaki jest Carlitos del Puerto. Kubańczyk mieszkający w Los Angeles, wyglądający trochę jak Lenny Kravitz.
W klubie, w którym odbywał się koncert pełno było ludzi. Wszyscy czekali na amerykańskie gwiazdy, a w szczególności na Steve’a Lukather'a, owianego już prawie legendą. W końcu na scenie pojawili się muzycy i rozpoczął się koncert. Carlitos'a nie dało się nie zauważyć. Śniady, przystojny mężczyzna z afro na głowie. A jak grał?! Pomyślałam sobie, że to powiew wielkiego świata, muzycy wprost z miasta aniołów. Nieosiągalni… Po koncercie był czas na autografy i zdjęcia z muzykami. Oczywiście nieśmiało też się o nie upomnieliśmy. W końcu to niesamowita pamiątka!
Po roku był jeszcze koncert w Budapeszcie, po którym czekaliśmy na muzyków obok ich tour busa. Tym razem także udało się zamienić z Carlitos'em kilka słów. Zaczął też już kojarzyć ze zdjęć mojego męża: „Hi man! I know you!” - Wow! Byliśmy w szoku.
Jedno z nich stało się wielką przygoda mojego życia, bo jak inaczej nazwać tę historię? Znają ją wszyscy moi znajomi, bo opowiadałam ją chyba z tysiąc razy. Wybaczcie jednak, to dla mnie naprawdę ważne.
Kilka lat temu mąż zabrał mnie do Pragi na koncert swego, gitarowego boga - Steve Lukather'a. Był to koncert promujący jego solową płytę. Nie byłam wtedy fanką zespołu TOTO, który mój mąż uwielbiał od dawna, ale muzyka Lukather'a i jego bandu do mnie trafiała. Mąż opowiadał mi też o członkach tego zespołu. Ciekawi byliśmy szczególnie tego, jaki jest Carlitos del Puerto. Kubańczyk mieszkający w Los Angeles, wyglądający trochę jak Lenny Kravitz.
W klubie, w którym odbywał się koncert pełno było ludzi. Wszyscy czekali na amerykańskie gwiazdy, a w szczególności na Steve’a Lukather'a, owianego już prawie legendą. W końcu na scenie pojawili się muzycy i rozpoczął się koncert. Carlitos'a nie dało się nie zauważyć. Śniady, przystojny mężczyzna z afro na głowie. A jak grał?! Pomyślałam sobie, że to powiew wielkiego świata, muzycy wprost z miasta aniołów. Nieosiągalni… Po koncercie był czas na autografy i zdjęcia z muzykami. Oczywiście nieśmiało też się o nie upomnieliśmy. W końcu to niesamowita pamiątka!
Po roku był jeszcze koncert w Budapeszcie, po którym czekaliśmy na muzyków obok ich tour busa. Tym razem także udało się zamienić z Carlitos'em kilka słów. Zaczął też już kojarzyć ze zdjęć mojego męża: „Hi man! I know you!” - Wow! Byliśmy w szoku.
Potem wróciliśmy do domu i wszystko wróciło do normy. Został nam tylko internet, dzięki któremu mogliśmy śledzić co słychać u naszych artystów. Carlitos przyjął nas do znajomych na FB, więc mogliśmy na bieżąco obserwować, co u niego słychać. Widzieliśmy, że gra z naprawdę wielkimi „nazwiskami”, takimi jak Chris Botti, Bruce Springstin czy Stevie Wonder. Nawet nie przypuszczałam, że kiedyś jeszcze go spotkam tym bardziej, że zakończył już współpracę z Lukatherem.
Życie jest jednak pełne niespodzianek. Komentowaliśmy jego zdjęcia, wysyłaliśmy pozdrowienia z Polski i jakoś tak się stało, że Carlitos nas kojarzył. Kiedy okazało się, że przyjeżdża do Warszawy z Chrisem Botti, postanowiliśmy być na tym koncercie. Carlitos napisał do nas, że chętnie spotka się z nami po koncercie, ale byliśmy przekonani, że chodzi o kolejne zdjęcia i autografy.
Jakże byliśmy zaskoczeni, gdy nasz niezwykły muzyk z Los Angeles po koncercie w Sali Kongresowej zapakował swoją gitarę i powiedział, że chciałby spróbować polskiego jedzenia. Nie było wyjścia! Poszliśmy na wspólną kolację i spacer po Warszawie.
Nie macie pojęcia, co to było za niezwykłe spotkanie! Muzyk, który jeszcze rok wcześniej wydawał mi się „kosmitą” z innej planety, siedział obok mnie w restauracji i jadł polską kiełbasę. To był początek naszej niesamowitej znajomości, która trwa do dzisiaj. Potem był kolejny koncert w Polsce i kolejne spotkanie.
Marzenia się spełniają!
0 komentarze